O tym właśnie przekonałam się w niedzielę, wsiadając na pokład samolotu marki Cessna, mieszczącego zaledwie 4 osoby. Załoga w składzie pilot, już-mąż i ja udaliśmy się na podbój przestworzy, zwiedzając południowo-wschodnie wybrzeże Anglii. Jak do tego doszło? Skąd ten pomysł? Czy naprawdę lubię latać? No to po kolei. 🙂

Zdążyło się nam kiedyś wbić do znajomych na grilla, gdzie pomiędzy jedzeniem pieczonej kiełbaski i skwierczącej karkówki, okazało się, że jednym z gości jest pilot. Taki z prawdziwego zdarzenia, który na co dzień steruje kilkusetosobowymi samolotami pasażerskimi. Wtedy mój już-mąż, z racji swojego ciekawskiego usposobienia, rozpoczął grę w ogniu pytań. Po uzyskaniu odpowiedzi na wszelkie wątpliwości, co do budowy silnika, spalania paliwa, maksymalnej wysokości, a także możliwości uzyskania licencji pilota, naszemu nowemu znajomemu nie pozostało nic innego, jak zaproponować nam prywatną wycieczkę. Po sprawdzeniu kalendarza i wybraniu najlepszego terminu, zapadła decyzja: lecimy!

Wsiadając do tego niewielkiego samolotu, miałam świadomość, że ta podróż będzie inna od tej na trasie Londyn-Kraków. Przede mną znalazła się deska rozdzielcza, na której widniało mnóstwo wskaźników ze strzałkami, podwójne stery, a pod nimi po dwa pedały. Dostałam też wielkie słuchawki z mikrofonem, które miały umożliwiać nam komunikacje oraz zagłuszać hałas śmigła. Jak się domyślacie, nie należały one do najwygodniejszych.

Co do samego startu, porównałabym go raczej do jazdy nie najnowszym modelem Fiata 126p po wyboistym podwórku. 😀 Natomiast, kiedy samolot wzbił się w powietrze, było już całkiem komfortowo. Zaraz też zaczęły się komunikaty naszego pilota, dokładnie określającego położenie i stan osobowy na pokładzie. I tak co kilkanaście minut! Prawdziwa udręka!

Dalej mogliśmy podziwiać zmieniający się za oknem krajobraz. Aż dolecieliśmy do wybrzeża, gdzie mijaliśmy sławne Seven Sisters – siedem kolejnych kredowych klifów, które, podobno, swoją nazwę zawdzięczają siostrom mieszkającym niegdyś pomiędzy wzgórzami.  Co ciekawe, wzgórz jest tak naprawdę osiem.
Schody pojawiły się wtedy, gdy zaczęliśmy krążyć nad morzem i kiedy nasz pilot pokazywał, jak bardzo samolot może się wychylić (podobno do 45 stopni!). Przyznaję, że miałam wtedy dreszcze, a żołądek mimowolnie wędrował do gardła. Było ekscytująco, zwłaszcza kiedy już-mąż, przejął stery i uczył się wykonywać podstawowe manewry. To była dopiero zabawa!

Cały lot trwał jakieś 1.5 h. Lataliśmy średnio na wysokości: 1500 stóp, a czasem nawet wzbijaliśmy się na wysokość 3000 stóp, dotykając chmur. Raz nawet wzlecieliśmy ponad nie, wykorzystując napotkana szczelinę. Szczerze mówiąc, nawet nie zwracałam kiedyś na to uwagi, siedząc w wielkim samolocie z miniaturowym oknem.

Co do lądowania to przyznaję, że byłam zdziwiona, bo przebiegło bardzo sprawnie i obyło się bez nieprzyjemnego uderzenia o podłoże. Potem mogliśmy opuścić nasz pojazd, oczywiście po kolei, bo znajduje się tam tylko jedna para drzwi, które można otworzyć. Dobrze być znowu na ziemi. 😀

Podsumowując: to był bardzo dobry dzień, pełen wrażeń, ale latanie to naprawdę ciężka praca. Całe to zgłaszanie się do każdego mijanego lotniska, podawanie swojej lokalizacji, numeru, a do tego jeszcze sterowanie samolotem. Jak dla mnie – prawdziwy kosmos. Wcale się nie dziwię, że zawód pilota jest traktowany w społeczeństwie na równi z zawodem lekarza czy prawnika, czyli jako zawody wzbudzające podziw i szacunek. Potrzeba wielu lat praktyk, by robić to dobrze! Zresztą, zerknijcie na filmik i oceńcie sami. 🙂